Ale nie ma się czemu dziwić - reżyserem był Costner, którego "Tańczący z wilkami" był równie staroświecki i bezzębny jak i jego o kilkanaście lat późniejsze "Bezprawie". Niby wszystko jest tu na swoim miejscu - i dobzi bohaterowie i niecni biurokraci i stróże prawa i wątek miłosny, ale nie wzbogacone jest to niczym świeżym, co mogłoby pchnąć ten film wyżej, niż jest w rzeczywistości. Bardzo dobre zdjęcia i scenografia, aż dziw bierze, że nie wspomagane komputerowymi efektami. Wyrazista rola Duvalla i typowa zacność w wykonaniu Costnera, mogą zadowolić początkujących z westernem widzów, ale już starych i otrzaskanych w tym gatunku fanów nie powinny.
Nie mówiąc już o tym nieznośnie przeciągniętym i bezpłciowym zakończeniu, które niepotrzebnie przeciąga i tak niekrótki seans. Solidna robota, ale bez większych fajerwerków.
7/10.
Ja uważam "Tańczącego z wilkami" za arcydzieło... No, ale każdy ma swój gust i swoje zdanie. :)
Ależ proszę, możesz nazywać "Tańczącego" arcydziełem, absolutnie masz prawo do każdej opinii na jego temat. Ja jednak polecam Ci jako kinoman takie westerny jak "Dobry, zły i brzydki", "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", "Rio Bravo", "Bez przebaczenia", "Ballada o Cable`u Hoge`u" czy "Za kilka dolarów więcej". Jedne z nich są bardzo klasyczne w powszechnym tego słowa znaczeniu, inne - mniej. Ale powiadam z czystego serca, bez walenia ściemy - każdy z nich przerasta niesłusznie nagradzanego "Tańczącego z wilkami" co najmniej o pół klasy.
A z westernów z Costnerem chyba najbardziej przepadam właśnie za "Bezprawiem".